Stowarzyszenie Literacko Muzyczne Ballada
Shadow

Wywiad z Szymonem Zychowiczem

Szymon Zychowicz

Rozmowa z Szymonem Zychowiczem – „muzykiem, poetą, Kaszpirowskim…”, pieśniarzem, laureatem Grand Prix Ogólnopolskiego Przeglądu Piosenki Autorskiej w Warszawie (1992 r.) i wielu innych nagród i wyróżnień festiwali piosenki literackiej i autorskiej, artystą związanym m.in. z krakowskimi kabaretami: „Zielone Szkiełko” oraz „Piwnica pod Baranami”.

Pamiętasz jak zaczęła się twoja przygoda ze sceną?

Jak w całym moim życiu – był to przypadek (pewnie niektórzy artyści mówią podobnie)… Urodziłem się w Koszalinie a właściwie w Białogardzie. Żyłem w bardzo fajnym mieście i zajmowałem się innymi rzeczami – rysowałem.

Chociaż śpiewałem często – moja mama zawsze mówiła, że po tym poznawała czy jestem szczęśliwy… To wszystko zaczęło się po moim rocznym pobycie w wojsku. Wcześniej troszkę pisałem i komponowałem… Ale nie myślałem, że będę śpiewał na scenie, aż do momentu, kiedy dwie moje przyjaciółki powiedziały, że jest piękne miejsce w Koszalinie – Teatr Propozycji „Dialog” – gdzie działa Nocne Bractwo Artystyczne z Bartoszem Brzeskotem, Grzesiem Halamą, Markiem Grabie i wieloma młodymi artystami, którzy chcieli coś robić. Dałem się namówić i przyszedłem na ich spektakl. Wystąpiłem tam pierwszy raz na scenie. Byłem przerażony! Za to owacje były tak duże i tak wielkie zainteresowanie, że postanowiłem się pobawić… Wtedy zacząłem dużo pisać i komponować, więc pomyślałem sobie, że byłoby mi żal, gdyby świat nie posłuchał tych piosenek. Tak to się powiedzmy zaczęło… Ale po roku w Koszalinie byliśmy już tak sławną grupą, że chyba siedliśmy na laurach. Wtedy Bartek Brzeskot wpadł na genialny pomysł, by ruszyć się stamtąd i nie być tzw. lokalną gwiazdą – zobaczyć sceny w Polsce a może i na świecie. Byliśmy amatorami, więc chcieliśmy zbierać doświadczenia.

I zacząłeś swoje festiwalowe wojaże?

Trwało to jakieś dwa lata. Chciałem dać się poznać ludziom, sprawdzić i poddać ocenie zawodowców. W tym czasie miałem już przygotowany własny recital. I tak to się jakoś układało, że gdy wygrywałem lub zdobywałem jakąś nagrodę, zawsze podchodził ktoś i pytał czy nie zagrałbym u niego. Wtedy na te festiwale przyjeżdżali przedstawicie domów kultury i różnych innych miejsc, w których odbywały się takie koncerty piosenki – teraz chyba tego już nie robią… W tym czasie studiowałem też filozofię – przenosiłem się z miasta do miasta… Po drodze był Poznań… Aż w końcu trafiłem do Krakowa. I tu muszę się przyznać do pewnego mojego chachmętu… Zapytałem Grzegorza Turnaua czy mógłbym odwiedzić „Piwnicę pod Baranami”, bo będę studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim – co nie było prawdą, bo nie wiedziałem jeszcze czy mnie przyjmą. A znów na Uniwersytecie powiedziałem, że będę grał w „Piwnicy pod Baranami” – co też nie było prawdą… Pan dziekan postanowił przyjąć mnie z otwartymi rękoma… I tak zamieszkałem w Krakowie. I tak też się zaczęła moja przygoda z tym niesamowitym kabaretem. Ale moim największym marzeniem – poza tymi z dzieciństwa, gdy myślałem, że na moje osiedle przyleci Luke Skywalker, który da mi kluczyki do swojego X-Wing’a, a ja polecę ratować księżniczkę Leia’ę – było zostanie architektem. Myślałem, że będę rysował i tworzył budynki. A potoczyło się to troszkę inaczej… Jestem już na tej scenie prawie osiemnaście lat i był oczywiście taki moment kiedy traktowałem to jako zawód, źródło dochodu. Oczywiście nie zagrałem nigdy koncertu byle jak! Trzy lata temu opuściłem Kraków. I teraz mieszkam sobie spokojnie w Bielawie – uroczym miasteczku w górach Sowich na Dolnym Śląsku. I tam odpoczywam, obserwuję świat z daleka… Nie zaprzestałem tworzenia, ale robię to spokojniej. Pracuję w Domu Kultury w Dzierżoniowie, gdzie m.in. zajmuję się grupką bardzo utalentowanych młodych ludzi. I mam marzenie, by stworzyć tam takie miejsce, gdzie publiczność przychodzić będzie z biciem serca i wielką niewiadomą, co też się wydarzy, a i ta amatorska dziś grupa stanie się profesjonalną…

Mówisz, że nie traktujesz swojego śpiewania zawodowo. W takim razie czym ono jest dziś dla Ciebie?

Nie powiem, że było to oczyszczające… Kiedyś zastanawiałem się, jak to się dzieje, że piszę i wpada mi do głowy jakaś melodia. Nie jestem jakimś wytrawnym graczem na tym instrumencie – odczuwam swoje braki. Chciałbym umieć grać na fortepianie – tam jest więcej możliwości… To jest takie obcowanie z czymś dziwnym – we mnie albo w ogóle w człowieku. Mam wrażenie, że jestem pewnego rodzaju anteną – coś przechodzi przeze mnie, a ja próbuję to uchwycić. Stąd chyba Basia Stępniak-Wilk ma rację mówiąc, że moje piosenki nie mają puent – są chwycone jakby w powietrzu, zatrzymane na chwilę. Ot taka chwila spisana… Mam wrażenie, że kiedy tworzę, śpiewam, jestem w jakiś sposób szlachetny i bardzo ludzki. I bardzo lubię ten stan. Wydaje mi się, że nie tylko w dobie dzisiejszych czasów – plastikowych, medialnych i bardzo hałaśliwych, gdzie ludzie nie mają czasu chociażby pomyśleć o sobie i o świecie – taki stan jest na wagę złota… I zarówno w domu, kiedy co pewien czas sięgam po gitarę czy też na scenie, kiedy śpiewam – to jest ten Szymon Zychowicz, ale zupełnie inny: ezoteryczny, z taką jakąś iskrą bożą. I zarówno ja, jak i publiczność obcujemy w czymś dziwnym, może niesamowitym, ale bardzo rzadkim…

Przeczytaj również  Ryszard Makowski - "Dziecko Rock'n'Rolla" - Nowa Płyta

Czyli koncert Szymona Zychowicza ma być z założenia ucieczką od codzienności?

Kiedyś ktoś mnie zapytał czy mój wyjazd do Bielawy był ucieczką… Ja właściwie nie uciekam. Uczę się czegoś, o czym mówią sławni pisarze – sztuki rezygnacji. Na cóż było mi mieszkanie w dużym mieście, gdzie nie widać wschodów ni zachodów słońca… W pewnym momencie poczułem brak tego rytmu związanego z naturą – czymkolwiek to jest… Więc mój koncert nie jest ucieczką, a pewną przemianą, na którą się zgadzam. Zaczyna się to kiedy wsiadam w pociąg czy autobus i wyruszam do miejsca, w którym będę grał. Już wtedy jestem troszkę inny – co nie znaczy, że sztuczny albo nieprawdziwy. Jestem artystą, bardem – kimś, kto będzie opowiadał historię. Bo piosenka jest dla mnie historią, którą chciałbym opowiedzieć. Te moje historie są dosyć rozmyte w przestrzeni, ale dzięki temu nie narzucam publiczności ich odbioru. Publiczność nie musi się zastanawiać, o czym śpiewam – nie wymagam od niej aż takiego skupienia. Wolałbym raczej żeby trwała razem ze mną w pewnym stanie. Gdy śpiewam o „Knajpie pod niskim sufitem” – niech sobie wyobrażają tę knajpę i pijaczków, którzy tam siedzą (zniewolonych lub wolnych)… Moim marzeniem jest, żeby ludzie wychodzili z recitalu nie wiedząc tak na dobrą sprawę, co się stało – nie rozbierając go na drobne, nie zastanawiając jakie pasaże ułożyłem, jakiego użyłem frazowania, czy tekst był literacko taki, śmaki czy owaki… Zawsze chciałem, żeby to było całością: pieśniarz, gitara, muzyka, tekst – opowiedziana historia…

Gdy ty zaczynałeś swoją festiwalową przygodę, miałeś już gotowy recital. Dziś sytuacja z reguły wygląda zgoła odmiennie. W konkursach często udział biorą młodzi ludzie, którzy specjalnie na dany występ przygotowują dwa czy trzy utwory, które chcą skonfrontować z opinią jurorów lub – co gorsze – chcą po prostu zgarnąć nagrodę. A gdy już zostaną wyróżnieni, wydaje im się, że wówczas osiągnęli już wszystko i każdy będzie upominał się o ich recitale. Jak myślisz – dlaczego tak się dzieje?

Pamiętam, że tuż po tym, jak zdobyłem Grand Prix OPPA w Warszawie w 1992 roku wysłano mnie stamtąd jako „warszawskiego artystę” do Krakowa (na Studencki Festiwal Piosenki). „Simple Acoustic Trio” nie dojechało, więc zagrałem sam z gitarą. Wylano na mnie zimny kubeł wody… Po pierwsze – nie zauważono mnie, bo nie dostałem nawet wyróżnienia. Po drugie – pierwszy raz w życiu zobaczyłem czterdziestu dwóch artystów z klasą, na niesamowitym poziomie, a do tej pory myślałem, że jest nas tylko trzech! Tak, że było to niesamowite przeżycie. I pamiętam, że gdy wróciłem do Koszalina, Bartek Brzeskot powiedział: „Może dobrze się stało, że nie wygrałeś tam, bo po Krakowie już nic nie ma…” I właściwie już wtedy odpuściłem i zacząłem wybierać niektóre konkursy, choć byłem wcześniej na konkursowej fali. Chciałem sprawdzać się w większych formach i nie ukrywam, że zależało mi również na tym, by nagrodą była pewna suma pieniędzy. Bo mogłem wtedy na przykład zrobić bankiet, bawić się całą noc i poznawać z innymi. Byliśmy wtedy pewną grupą zaczynających artystów (m.in. Robert Kasprzycki, Marek Andrzejewski, Basia Stępniak-Wilk) i o dziwo myśmy się chyba razem od siebie uczyli. To też jest fajne. Ja próbuję teraz właśnie stworzyć taką grupę, ale wydaje mi się, że młodzi ludzie chcieliby, ale nie za bardzo wiedzą o czym ja mówię… Jakby ta historia, tradycja grupowych działań artystycznych gdzieś uciekła w niepamięć i nie wiadomo, ile czasu trzeba teraz poświęcić, żeby ci ludzie to zrozumieli – żeby wiedzieli, że wychodząc na scenę, pracując w grupie, muszą wiedzieć, kto występuje przed nimi, a kto po. To jest naprawdę cenna wiedza związana ze sceną. No, bo nie da się być tylko poetą górnolotnym… Czasami wspominam w wywiadach o tym, że gdy grałem wtedy i rzeczywiście również z tego żyłem, zapytano mnie: „Czy da się z tego żyć?” Odpowiedziałem: „Wrzuciłem kiedyś swoje teksty do zagotowanej wody, posoliłem i nawet popieprzyłem, ale nie dało się tego jeść…” Tak, że polecam każdemu, żeby to była rzeczywiście ta swoista parerga, o której śpiewał Waldek Śmiałkowski – dzieło uboczne lub równoległe. Naprawdę warto mieć coś w zanadrzu, coś stałego, do czego możesz wrócić chociażby, kiedy zabraknie muzy albo coś będzie się działo nie tak… Dzięki temu nabiera się dystansu. Młodzi ludzie muszą nauczyć się zbierać doświadczenie, oswoić się z muzą i zrozumieć, że czasami znika. I wtedy trzeba robić inne rzeczy. A kiedy muza powraca – naprawdę lepiej się pisze, lepiej tworzy! Wtedy powstają nowe rzeczy. Tak więc, nie wiem dlaczego młodzi ludzie chcą dziś bardzo szybko przeskakiwać pewne progi. Jak mówił Franciszek Starowieyski: młodzi ludzie myślą raczej o efekcie pracy artystycznej, twórczej, a nie o procesie. I to jest pewna pułapka…

Przeczytaj również  Dota Kehr - czy muzyka ją kocha?

A czy dla ciebie te festiwalowe sukcesy były jakimś wyznacznikiem twojej „artystycznej wartości”, miały jakieś znaczenie? Czy może coś innego pomagało ci nabrać przekonania, że to właściwa droga?

Sam nie wiem… Kilka razy podczas tych osiemnastu lat myślałem, że zrezygnuję i zajmę się raczej filozofią, którą studiowałem. Bardzo ważne jest dla mnie to, że ludzie nadal w jakiś sposób mnie odkrywają. Mam też pewnie jakieś grono „wyznawców” tej mojej twórczości… Moja droga artystyczna była poprzeplatana takimi dziwnymi przejściami. Dochodziłem do momentu krytycznego, kiedy naprawdę miałem dosyć i sądziłem, że nic z tego nie będzie, nie uda mi się nagrać płyty, że cały czas jestem pod kreską i nigdy nie będę ogólnopolski… Nie chodzi mi o pieniądze. Ale chciałem doświadczyć, jak słucha się tych piosenek w radio, kiedy może tego posłuchać parę milionów ludzi. Nigdy nie miałem takiej okazji – może sporadycznie… I kiedy dochodziłem do takiego kryzysu, za każdym razem dostawałem pewnego rodzaju marchewę. Kiedy już myślałem, że zostanę nauczycielem filozofii, zadzwonił Janusz Deblessem, pytając czy nie chciałbym zaśpiewać w Opolu w koncercie „Kraina Łagodności”. I po tym koncercie siłą rozpędu znowu kilka lat grałem, znowu mi się chciało… Potem w Krakowie znowu nastąpił taki moment, kiedy nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. I pojawił się Ryszard Styła, z którym mogłem zagrać kilka koncertów i zarejestrować pięć piosenek. Tak, że ciągle dostawałem takie prezenty, żeby iść dalej i nie rezygnować. I tak jest właściwie do dzisiaj. Bo kiedy wyjeżdżałem z Krakowa znowu byłem jakby na wylocie i w sukurs przyszedł mi stary przyjaciel z Bielawy. A właściwie zawsze marzyłem o małym miasteczku, w którym mógłbym być taką „Siłaczką” albo Judymem. Dlaczego nie? Misjonarstwo to moje drugie imię – poetyckie. I teraz jestem tam i nie czuję, żebym uciekł i nie rozwijał się. Bo pracuję z tą młodzieżą i odnoszę z nimi jakieś tam sukcesy. I odkąd pracuję na stałym etacie w Domu Kultury w Dzierżoniowie, mogę wybierać koncerty – mogę nie grać, kiedy nie mam czasu… A były takie momenty, kiedy byłem zmuszony przez sytuację grać. I to mi nie odpowiadało…

Przeczytaj również  Jacek Kleyff - Pieśni Niepokornych

Tą najważniejszą chyba przygodą twojego życia była jednak współpraca z „Piwnicą pod Baranami”, z którą koncertowałeś nie tylko w kraju, ale i za granicą?

Czasami w żartach mówię, że „Piwnica” była dla mnie m.in. darmowym biurem turystycznym. Ale „Piwnicy” szukałem z innego powodu… Szukałem miejsca, gdzie współpracują ze sobą ludzie. Gdzie występuje kilku artystów i wspólnie opracowują programy, wspólnie występują. Bo tak zaczynałem w Koszalinie. Myśmy się bardzo lubili i mieliśmy oczywiście swoje animozje. Więc było to dla mnie jakby przedłużenie tej pracy z młodych lat w pewnym miejscu, które było troszkę starsze. Nauczyłem się tam mnóstwa rzeczy: elegancji występowania (w surdutach, garniturach, a nie w krawatach), pewnej takiej mobilności na scenie – trzeba było być czasem aktorem na scenie, pomóc komuś udzielając swojego głosu… Mnóstwo naprawdę ciekawych rzeczy… Niesamowite doświadczenie obcowania z publicznością piwniczną, która – tak jak „Piwnica” – ma już ponad pięćdziesiąt lat! Obcowanie z takimi artystami – każdy inny, ale każdy na bardzo eleganckim poziomie. Wspaniali autorzy i tradycje pisania tam tekstów (bo pewnie coraz mniej osób teraz pisze)… Magia miejsca… Zakochałem się w pewien sposób w tradycji piwnicznej. Miałem okazję terminować tam, czyli występować przed kabaretem przez parę miesięcy – do momentu, kiedy Piotr Skrzynecki razem z Piotrem Fersterem zaproponowali mi angaż. I to było dla mnie naprawdę wielkie wydarzenie. Do tego stopnia, że gdy zostały mi do zdania jakieś dwa egzaminy na studiach i w tym samym czasie miałem pierwszy wyjazd z „Piwnicą”, ponieważ szkoła nie zgodziła się na ich przesunięcie, musiałem wybierać… I wybrałem „Piwnicę”! Przez siedem i pół roku nie opuszczałem raczej żadnego sobotniego kabaretu, tak że miałem okazję obserwować rotację artystyczną – być świadkiem przyjścia nowych artystów… Tworzyliśmy niezłą grupę. Pamiętam, że sam Piotr Skrzynecki cieszył się i mówił, że jest troszkę tak, jak za dawnych czasów… Więc wziąłem stamtąd na pewno dużo i to teraz staram się przekazywać – chociażby tę elegancję na scenie i szacunek do publiczności.

Muszę zapytać o płytę, której póki co jeszcze nie wydałeś… Myślisz w ogóle o tym?

Zaczynam się troszkę obawiać, bo w Programie Trzecim Polskiego Radia swojego czasu zobowiązałem się, że na swoje czterdzieste urodziny chciałbym dać w prezencie pierwszą płytę. Tak sobie wymyśliłem, że jak Leonard Cohen… Mam bardzo fajne miejsce i bardzo fajnych ludzi do dyspozycji. Trochę na razie nie mamy po drodze… Ale to moje odejście z Krakowa – od bycia w tym starym poczuciu sztuki czy artyzmu – zaowocowało też tym, że pewne rzeczy robię już bez nacisków i myślę, że uda mi się do tego sierpnia mieć chociaż gotowy materiał. Chciałbym! I powiem szczerze, że pierwszy raz w życiu nie interesuje mnie, czy ktoś będzie chciał to wydać, reklamować i czy gdzieś się to pojawi. Być może uda mi się załatwić to na tyle, że płyta pojawi się w Empiku, a rozgłośnie radiowe będą puszczać jakieś piosenki i że nikt nie będzie mi kazał wybierać przeboju – bo to jest nie fair!

W takim razie na płytę czekamy… Puentując tę naszą rozmowę, chciałbym prosić cię o dobrą radę dla młodych parających się piosenką literacką – by po sukcesach, ale i chwilach zwątpienia, podobnie jak tobie, wciąż chciało im się chcieć…

Posłużę się wierszem, który kiedyś napisałem dla kogoś innego, ale stał się moim mottem: „W zapachu ziemi znękanej deszczem i deszczu brakiem, między bruzdami myśli są takie wyraźne: być ptakiem. Choćby w połowie drogi do nieba – ptakiem być trzeba…”

Autor: Piotr Szauer